— Nie, nie... — zaprzeczała lękliwie, kryjąc twarz w cieniu kornetu.
Uśmiechnął się dobrotliwie.
— I ja umrę o świcie... — poruszał ustami i nasłuchiwał w ciszy, w której szeleściły cichutko drzewa za oknami, i słuchał szmerów nocy i jakichś słabych, ledwie odczuwanych stąpań czyichś...
— Ktoś chodzi po podwórzu!
— Niema tam nikogo.
— A jednak śmierć nie jest snem nieprzespanym, nie — powiedział głośno i usiadł na łóżku. — Nie można uznawać Przyczyny i mieć ją za głupią. Żarna mogą być tylko symbolem życia... Prawda, siostro?
— Tak, tak...
— Czy siostra żyła już kiedy?
Spojrzała na niego litościwie.
— Mnie się zdaje, że dużo jest dusz przychodzących za wcześnie, jak kwiaty złudzone ciepłą godziną marca... nierozwinięte pąki przysypie śnieg... może przetrwają i zakwitną o prawdziwej wiośnie, w drugiem życiu, ale więcej marznie na śmierć wieczną, nim się dowie, że żyją... Prawda, siostro?
— Tak... tak...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/22
Ta strona została uwierzytelniona.
— 18 —