Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/221

Ta strona została uwierzytelniona.
— 217 —

o! — lamentowała, rwąc włosy i zanosząc się od płaczu.
A wtórowały jej te pacierze i modlitwy, i westchnienia kobiet, klęczących dokoła mogiłki zasypywanej i szum brzóz zielonych, stojących dokoła w białych, żałobnych koszulach, i ten głuchy jęk trumienki z pod padającej na nią ziemi, i ten deszcz, co siekł nieskończonemi włóknami, i to szaro zielonawe rozdeszczone powietrze.
A że deszcz się wzmagał, szybko się załatwili i poszli.
A na drodze, tak w połowie drogi, Winciorkowa spotkała sołtysa, który zawrócił i szedł z nią do domu.
— Byłem u was, ale mnie powiedzieli, żeście poszli na pogrzeb.
— Stamtąd idziemy, chowaliśmy dzieciaka Tekli, wiecie?
— A niechta marnieje, to złodziejskie nasienie!
— Hale! Hale!
Nie śmiała mu się przeciwiać.
— A ja do was wedle tego gruntu... — zaczął cicho i wolno.
— Jakiego gruntu? — zakłopotała się nieco.
— Waszego. Kupiłbym... A że krześcijan też