Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/228

Ta strona została uwierzytelniona.
— 224 —

skutek jego roboty żarliwej, co parę tygodni wychodziły całe gromady ludzi. Szli młodzi i starzy, szły kobiety i wyrostki, z węzełkami na plecach przesuwali się cichaczem, odprowadzani przez rodziny wśród płaczów i tysiącznych pożegnań. Nie pomogły kazania księży, oddziaływania dworów, ani pilnowania policyi, lud powstawał i olśniony obietnicami lepszej doli, rozpalony ciekawością nowych krain, rzucał wszystko i szedł.
Tak było przez parę tygodni, że Przyłęk cały żył w ciągłej gorączce wychodźctwa i w posępnym tajemniczym nastroju cichych gawęd o emigrantach, o nowych krajach, o przyszłej doli.
Tak byli wszyscy tem pochłonięci, że mało zwracano uwagi na Jaśka Winciorka, który wyzdrowiawszy, przestał się ukrywać i bardzo zuchwale pokazywał się w różnych miejscach.
To go drwale w lesie widzieli, to pastuchy na łąkach, to dworscy ludzie w parku, to był w karczmie, to szedł przez wieś, w biały dzień, hardo spoglądał na ludzi, rzucał pozdrowienia, widać, że nie bał się nikogo. Imponowało to wszystkim.
— A niech sobie chodzi spokojnie, dopóki może! Co to! zabił kogo, okradł, podpalił! Że ta