Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.
— 19 —

Niepojęty słodyczą spokój szczęścia rozlewał się po nim.
Nie bolało go nic; ani ciało, ani myśl żadna, ani smutek, czuł w sobie ukajający bezwład górskiego jeziora, bezwład martwej wody, nie poruszanej najlżejszym powiewem, zapadłej w głuchą moc bezmiernego spokoju, nie śpiącej i nie umarłej, a bezsilnej w najgłębszej treści swojej i opadającej niewidzialnie, nieświadomie a ciągle i zwolna w jakąś głąb tajemniczą...
Jego poczucie siebie, jego świadomość kurczyła się i malała niepostrzeżenie, że już tylko niektóre myśli i obrazy niektóre snuły mu się po głowie, jak majaczenia oślepłego zwierciadła.
Słodycz miał tylko w sercu, słodycz październikowego słońca i zwarzonych mrozem lewkonii, słodycz cichej ofiary łez.
— Chciałbym się przejść po pokoju... dobrze?
Pomogła mu wstać, ubrała go w biały, ciepły szlafrok, ujęła mocno pod rękę i wolno, z rozczulającą troskliwością prowadziła.
— Raz... dwa... teraz lewą nogą... odważnie... tak... o widzi pan, doskonale... mamy siły...
— Nie, nie mam już sił... Usiądę na fotelu pod oknem...
Usadowiła go, jak mogła najwygodniej. Długo