Tekla brała, ale bez wylewów radości, obojętnie patrzyła na tyle dobra, nawet dar ogromnej pierzyny nie wzruszył jej martwej, zmizerowanej twarzy. Poruszała się jak automat, to szła po wodę, której przynieść zapomniała, to zaczynała szorować naczynia, to długo bezmyślnie przypatrywała się wszystkiemu, była jakby niespełna przytomności.
Milczenie ciężkie, smutne, pełne łez niewypłakanych i żałości panowało w izbie.
— To już jutro, synu? — rzucała cicho stara.
— Jutro, matko, jutro... — odpowiedział cicho.
Już wszystko było ułożone, musieli do dnia wyjść, skryć się w dołach pod lasem i poczekać na przewodnika, który mógł przyjść przed południem jeszcze, a może dopiero wieczorem.
A potem w świat! w szeroki, obcy świat!
A tymczasem to oczy ich wciąż ślizgały się po tych kątach drogich, po obrazach, po ścianach, wybiegały przez okna na zabudowania, na wieś, na pola, na wieżę kościoła — spotykały się chwilami, tonęły w sobie i w tej gorzkiej żałości rozstawania, i zasłaniały się powiekami prędko, prędko, żeby powstrzymać te ciężkie, ołowiane łzy...
— Pójdę do Nastki, muszę przypomnieć, żeby nie zaspała... — porwał czapkę i uciekł z izby.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/237
Ta strona została uwierzytelniona.
— 233 —