Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.
— 236 —

dużą, com ją też dostała, i wełniak, bo jakby ziąb był...
— Dobrze, Nastuś, dobrze, a ino nie zaśpij!
— Zaspałabym!... ty... mój... ty najmilszy! — Objęła go rękami, zwarli się w uścisku i rozerwali natychmiast, bo znów wołano Nastki.
Jasiek wydostał się z gęstwiny, przeczołgał się do grabowej starej alei, okrążającej park cały i zmierzał szybko do swojego przełazu, gdy na skręcie spotkał się oko w oko z rządcą.
— A tuś mi, braciszku!
Jasiek wzdrygnął się cały ze strachu i zmartwiał. Przełaz miał o dwa kroki, jeden skok, a byłby na murze, ale nie ruszył się, przykuły go rządcy rozgorzałe oczy i tak obezwładniły, że dopiero potężny cios kijem, jaki dostał w głowę, obudził go — i już nie uciekał, zawrzała w nim krew, ożyła pamięć krzywd, zapragnął się pomścić.
Napiął się cały jak wilk i osunął na rządcę.
Zawiązała się krótka, straszna walka.
Rządca krzyczał na ludzi, ale ucichł schwycony za gardło, przewalili się na ziemię i tarzali się jak dwa psy gryzące się na śmierć.
Rzężenia, ryki chrapliwe, przekleństwa, ciosy rąk i nóg — wszystko to migotało, jak błyskawice i przewalało się po wyżwirowanej alei...