Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/243

Ta strona została uwierzytelniona.
— 239 —

Wieś spała tak głęboko i spokojnie, że przez pootwierane okna słychać było chrapania, a gdzie niegdzie, pod przyźbami w sadkach, bieliły się postacie śpiących na świeżem powietrzu.
Przyglądał się każdej chałupie, każdemu obejściu z uporem dziwnym człowieka, który się skupić nie potrafi. Opierał się często o kamienne płoty — przystawał, a potem znów szedł, ale szedł wolniej — ciężej.
Czasem pies jakiś warknął przez sen na niego, czasem koń w stajni zarżał, lub zakrzyczało domowe ptactwo na podwórzach — i znów była cichość taka, że Jasiek oglądał się na wszystkie strony, jakby z przerażeniem.
Nie mógł nic myśleć, nic — trzęsło mu się serce i dziwna słabość go ogarniała. Za ostatnim domem usiadł na drodze, pod starym krzyżem bez ramion, i bezmyślnie patrzył na pola omglone.
Czuł się tak źle, jakby w umieraniu...
Dobrze już po pierwszych kurach, gwiazdy zmętniały, a wkrótce na wschodniej stronie głęboki granat nieba rozjaśnił się nieco. Stamtąd szło słońce, ale było jeszcze daleko... daleko...
Jasiek siedział, jak martwy, nie spał, ale i nie czuwał, nie myślał. Pochylał się w sobie coraz bardziej, jakby patrzył, i zwolna się zsu-