Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/244

Ta strona została uwierzytelniona.
— 240 —

wał w jakąś głąb bezdenną, w pustkę, która się rozwarła nagle w jego duszy.
Noc się rozjaśniła zwolna; już mgły zeszkliły się bardziej i opadały nieco, wieś przyczerniała, a w polach i nad drogą zaczynały się wyłaniać z mroków kontury drzew, potem zamajaczyły sznury zagonów, a potem droga coraz wyraźniej pokazywała swój obraz.
Jasiek bezwiednie się podniósł i wolno powracał przez wieś, do matki... już było tyle przedświtowego brzasku w powietrzu, że dobrze widział puste podwórza, pootwierane wierzeje i ludzi śpiących na dworze. Wszystko spało tak głęboko i cicho, że słychać było szmer rosy spływającej z liścia na liść.
Matka siedziała na progu z Różańcem w ręce, a Nastka drzemała na ławie.
— Już czas... — szepnął ledwie dosłyszalnie.
— Czas... czas... czas...
Przebudziła Nastkę, wzięli węzełki na plecy i wyszli.
Tekla zanosiła się od płaczu, a pies, niespuszczony na noc z łańcucha, zaczął skomleć żałośnie, że Jasiek powrócił go odwiązać, ale pies nie poszedł za nimi, uciekł na drogę i zaczął wyć przeraźliwie.