Przeszli podwórze i miedzę wśród zbóż, ruszyli ku lasowi.
Nikt się nie odezwał, nikt się nie obejrzał na wieś, ni na dom własny, nikt nie zapłakał głośno, szli prędko, jakby uciekali, tylko kiedy niekiedy wyciągnęła się która ręka i przesunęła dłonią po kłoszących się zbożach... tylko kiedy niekiedy któreś oczy zmętniały nagle łzami... tylko kiedy niekiedy któreś piersi zaczęły się trząść rozrywanym żalem...
A wiatr przedwschodni powiał po polach i rozkołysał zboża, że chyliły się na miedze, przed nimi, jakby do nóg...
Ostańcie gospodarze... ostańcie... ostańcie... jakby szemrały, płacząc rosami.
A te drzewa po polach, te tarniny, te grusze stare, wyciągały gałęzie przed nimi, wysadzały drogę i szumiały głucho: o! o! o!
A światła zórz drgały nad polami, przebłyskiwały w rosach krwawo, jak oczy zrozpaczone, jak oczy zaszklone łzami, odbijały się w wodach, jak oczy szukające, obłąkane — rozsiewały po świecie trwogę i niepokój...
A oni szli coraz prędzej, pełni żalu, pełni męki, pełni łez.
Pod lasem, już na rozstajach dróg, gdzie Chrystus na krzyżu, wyciągał swe ofiarne ciało
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.
— 241 —