Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/253

Ta strona została uwierzytelniona.
— 249 —

a razem ze śpiżowymi głosami biegł od wsi straszny krzyk, jęk przerywany i rozlewał się po zielonych szumiących zbożami polach i leciał w przestrzeń, ku słońcu jasnemu...
Jasiek powracał tą samą drogą, nic już nie wiedział, co się z nim stało, wpatrzony w szalejącą groblę płomieni i dymów, usypaną nad wsią, szedł martwy z przerażenia i zgrozy.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

Cały środek wsi, po obu stronach drogi już był w ogniu.
Płomienne grzywy podnosiły się coraz wyżej, opadały na ścianę, przerzucały się, pieniły gęstym czarnym dymem i chlustały czerwoną straszną falą ognia z budynku na budynek, z chałupy na chałupę, poprzez drogę, poprzez ogrody, które również palić się zaczęły.
Dzwony uderzyły na trwogę, a wieś całą zalał okropny krzyk rozpaczy, lamenty i płacze.
Ludzie biegali oszaleli zupełnie, nikt nie ratował, a ogień z tryumfem szedł coraz dalej, ogarniał coraz szerzej, żarł coraz potężniej, szedł jak zły duch w chmurze dymów, przewalał się po domach, a gdzie stąpił, gdzie jego ognisty blask padł, tam buchały strugi ognia, szło nieszczęście i biły krzyki rozpaczy ludzkich.
Nikt nie ratował, bo nie było czem, nie było