Ta strona została uwierzytelniona.
I.
Pewnego dnia... o świcie, — o majowym wczesnym świcie, w małym domku przywartym do ziemi pokrzywionemi ścianami, otwarło się okienko i w obramieniu fuksyi rozkwitłych zamajaczyła siwa głowa i zaszemrał cichy, monotonny głos.
Pan Pliszka odmawiał pacierze poranne.
Miasto spało jeszcze.
Senne i ciężkie mroki przygniatały świat ciszą tą dziwną, roztęsknioną, łzawą ciszą świtania...
Domy, fabryki, ogrody — kłębowiskami ciał bezwładnych i nieprzytomnych, majaczyły w mrokach; tylko gdzieniegdzie: na dachach, w oślepłych oknach, na czubach drzew — ślizgały się brzaski zórz, jakby uśmiechy śniących, jakby spojrzenia zamglone marzeniem, jakby rumieniec trwogi przed dniem, który się już czołgał