popatrzył na czerwoną, śpiącą twarz chłopca, uśmiechnął się dziwnie i zabrawszy jego buty poszedł je czyścić. Na dworze, przed domem je czyścił, żeby nie zbudzić nikogo. Buty były mizerne, smutne buty sztubaka pełne ran, szwów i łat — liryczne buty nędzy, bez podeszew, wierzchów, obcasów, a z dumnie sterczącemi jedynie całemi uszami. Pan Pliszka je reparował i czyścił z miłością prawdziwą z tym swoim dziwnym, pełnym słodyczy uśmiechem starego psa.
Dzień już szedł wielkimi krokami, bo już okna na czwartych piętrach były różowe, na trzecich białe, na drugich szare, jakby z mgły lodowatej, a na pierwszych połyskiwały twardym, zimnym blaskiem polerowanego bazaltu.
— Trzeba mu kupić buty — pomyślał i drgnął gwałtownie, bo ochrypły, przeraźliwy głos gwizdawki fabrycznej rozdarł ciszę.
W izbie powstał gwałtowny ruch wstawania; cztery postacie zamajaczyły na tapczanach i pospiesznie szykowały się do roboty.
— Coś mi jest! — pomyślał pan Pliszka i przyspieszył kroku, bo już z kotłowni buchały czerwone płomienie ognisk, a szyby błyskały w dolnych salach fabryki.
Stanął na codziennym posterunku, przy win-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.
— 32 —