— A z Mszawy górnej.
— A... z szosy zaraz na lewo... tak... przypominał sobie pan Pliszka.
Wysiedli zaraz, przez dzień jeździli jeszcze po kilka razy windą, ale pan Pliszka już ich nie pytał, przypatrywał się uważnie i milczał.
— Szlachecka Wola! Moja wieś! moja!... — Połknął to nagłe przypomnienie i żuł jak wędzidło, żuł i nie mógł strawić.
Uśmiechał się pogardliwie na to przypomnienie wsi rodzinnej, cóż ona go obchodziła!
— Na wieś im potrzeba, chamy! — pomyślał naraz gniewnie.
Pan Pliszka był szlachcicem, takim ze Szlacheckiej Woli, na trzech zagonach i jednym krowim ogonie, ale nim był, poczuł to mocno w tej chwili, a potem wolno liczył:
— Zaraz, to już będzie trzydzieści lat... tak... trzy lata... pięć lat... a potem miasteczko Łódź i fabryka. Trzydzieści lat, no... no... tęgi kawał czasu. — Zdziwił się, nie myślał nigdy, że to tak dawno. Obejrzał się w tył, w czas ubiegły, w długie lat trzydzieści i patrzył trochę z niepokojem i trochę ze smutkiem. Mózg zaczął pracować, a dusza przedzierała się z trudem przez ten gąszcz lat trzydziestu; przez puste, szare, zgubione w pamięci lat trzydzieści, przekopy-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.
— 42 —