— Pliszka, pokornie się melduję panu kapitanowi.
— Hę? A Pliszka, cóż tam?
— Wszystko w porządku.
— Ba? a, w porządku? to dobrze mój chłopcze, dobrze. Wyczyść-no mi buty i daj jeść moim smykom! — co?...
Pan Pliszka z przyjemnością czyścił kapitanowe buty i karmił ptaki, które krzykiem i świegotem zapełniały pokój, bo ich było kilkanaście klatek porozwieszanych po ścianach.
— Ożeniłeś się chłopcze, co? — pytał kapitan, skrobiąc twarz brzytwą.
— Nie, pokornie melduję.
— Co? a nie, dobrze, bo w pochodzie baby na nic, rozumiesz?
— Rozumiem! — odrzekł krótko, salutując.
— Co? a, rozumiesz, dobrze.
Zaczął gwizdać pan kapitan, ostrząc na pasku brzytwę, odpowiedziały mu zaraz chóralnie ptaki i powstał taki pisk, że aż Kruczek zaszczekał w sieni.
— Psiakrew! — zaklął pan Pliszka przez zaciśnięte zęby.
— Co?... — zawołał prędko kapitan, odwracając się do niego.
— Powiedziałem: psiakrew panie kapitanie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.
— 53 —