Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.
— 58 —

niemu, aż odskakiwał i ze skowytem przywierał do ziemi, rozpłaszczał się i patrzył, jak zboża ruszały się, szły... pochylały się nad nim, i dzwoniły zielonemi, lśniącemi źdźbłami!... i odchodziły w drugą stronę...
— Także mi parada, nawet usiąść niema gdzie — szepnął pan Pliszka, zirytowany na wszystko, a szczególniej na Kruczka, odwrócił się z pogardą od pól i powracał do miasta, jak tylko mógł najspieszniej, powracał do domu. A gdy Kruczek przyszedł, był już gęsty mrok, pan Pliszka wybuchnął i zbił go srodze.
— To ja sam tu będę siedział, co! Ty chamie, ty parobku głupi, to i tobie także wieś pachnie, co! Krzyczał strasznie; ale, że pies się nie bronił, tylko jakby jęczał z bólu i tak patrzył żałośnie, tak żałośnie skomlał i lizał jego ręce, że pan Pliszka ochłonął prędko, porwał Kruczka na ręce i rozpłakał się pewnie pierwszy raz w życiu.
— Cicho Kruczek! Widzisz... twój pan!... widzisz... sam... sam...
Nie, niemógł już mówić więcej pan Pliszka...
Ale cały długi wieczór modlił się żarliwie.
Nie wesoły miał pierwszy dzień Świąt Zielonych, pan Pliszka, nie.
Na drugi dzień już nie mógł dać sobie rady,