tak mu pusto i źle było w domu, tak samotnie na ulicach, tak głupio w szynkach i tak tęskno, tak strasznie tęskno za czemś, że już na godziny prawie obliczał czas, dzielący go od powrotu tych «głupich chamów».
Po południu, że już wytrzymać nie mógł, poszedł do fabryki. Włóczył się po salach pustych i cichych, pogrążonych we śnie... Maszyny spały, obwisłe nieczynne pasy i koła wisiały bezwładnie pogrążone w głębokiej, dziwnej zadumie; potworne, dziwaczne korpusy maszyn, stalowe łby i ręce — szarzały tajemniczo w świetle słońca; stosy kolorowych towarów leżały spiętrzone po salach. Kurytarze były ciche, kotłownie nieme i wygasłe — ale wszędzie, na każdym kroku, w każdym załomie maszyn, czuć było straszną siłę, powstrzymaną tylko, skupioną jakby przyczajoną na chwilę... Jakieś drżenie ledwie wyczuwalne, jakieś szelesty, jakieś głębokie ciche głosy — chodziły po salach, przepływały wskroś maszyn i murów... Czasem nit jakiś trzaskał, czasem pas się zsunął niżej, jakaś śruba zaskrzypiała, jakaś blacha drgnęła, jakiś tryb zgrzytnął, jakiś warsztat się poruszył, jakieś szyby zabrzęczały cicho — a potem znowu panowała cisza, straszna cisza spracowanych maszyn, odpoczywających metali...
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —