Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/71

Ta strona została uwierzytelniona.
— 67 —

zbóż wykłoszonych, gdzie drzewa nie konały zatrute odpływami fabryk, gdzie zboża jak woda falowały w blaskach słońca, tam, gdzie łany niby barchan zielony nakrapiany żółtymi ognichami, rozlewały się jak morze, gdzie wiatr pieszczotliwy, mięki gził się swawolnie i targał zielone brody wierzb pochylonych i rozdmuchiwał przekornie czuprynę płowego żyta — tam, na wieś prawdziwą... Pan Pliszka się cofnął, uderzył go niemile wiatr, powrócił do jakiegoś podmiejskiego szynku, wypił kieliszek wódki, posiedział i poszedł znowu w pole...
Nie krzyczał już pan Pliszka na Kruczka, nie zabraniał mu szaleć, nie czuł już pogardy do ludzi łażących po miedzach i dróżkach... przeniknęła go głęboka cisza majowego popołudnia.
Usiadł nad jakimś rowem pełnym wody, po której skakały żaby, pełnym żółtych kwiatów, pełnym traw i krzaków olszyn, pełnym robaków pełzających po liściach i ziemi, pełnym dziwnego, cudownego życia!...
Pan Pliszka zdjął czapkę, było mu bardzo gorąco.
Skowronki jakby pijane wiosną śpiewały nad nim, a tam w puszczach żytnich ćwierkały kuropatwy, zwoływały się, woda tak dziwnie, tak