A dusza pana Pliszki uległa już zupełnie.
Wieczór nadchodził, dzwony kościelne biły ponieszporne hymny, głos leciał po zbożach i trawach, że aż drgały źdźbła i ptaki milkły. Ziemia okrywała się rosą, przysłaniała się ciszą i mrokiem... cichła. Słońce kładło się za lasy, zboża się pochyliły, jakby w zadumaniu... szmer wody przycichł, wiatr uwiązł w lasach, wieczór nadchodził!...
— Noga mnie tak bolała, że wytrzymać nie mogłem — tłumaczył pan Pliszka, gdy powracali do domu.
— Pójdę, dosyć mam tego, pójdę! — powiedział sobie stanowczo...
Ale rano, we fabryce nie śmiał już tego powtórzyć, czuł wyraźnie dzisiaj, że fabryka go nie puści, że te bydlęta żelazne patrzą na niego groźnie, że te mury...
Nie, nie puści...
A tymczasem nocami, w marzeniu już był tam, u swoich, już chodził po chatach panów braci, wita się, raduje, odnajduje wszystkich, i jest mu tak dobrze, tak strasznie dobrze.
O dosyć mu tej męki, dosyć.
— Jutro pójdę, żeby niewiem co, pójdę — powiedział.
I przyszło w końcu to jutro, pan Pliszka
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —