lach, pod lasem, który mu zagrodził drogę, a, że czuł się strasznie zmęczonym, usiadł na jakimś zagonie i odpoczywał.
Był już kawał drogi od domu, ale fabrykę widział dobrze.
Było już coraz jaśniej.
Zerwał się, gdzieś daleko, na drugim końcu miasta zadrgał świst fabryczny.
Pan Pliszka porwał się i wszedł spiesznie w las.
A świsty szły za nim jak psy i gryzły go w samo serce... o jeden... drugi... dziesiąty, co chwila, co sekunda, co mgnienie wołały przenikliwe głosy fabryk!
Obejrzał się, w deszczowych mgłach już się jarzyły elektryczne słońca, i wykwitały nad miastem...
— Jezusie Najsłodszy! Jezusie! — bełkotał przerażony.
Przyspieszał kroku, chciał uciec, za wszelką cenę chciał uciec, ale te głosy biegły za nim, huczały w lesie, przedzierały się przez gęstwę drzew, przez mgły, przez oddalenie i znajdowały go i biły w jego duszę, przenikały ją bólem, strachem, skowytem dzikim buntu i rozpaczy.
Naraz i potężny głos jego fabryki, rozdarł
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/76
Ta strona została uwierzytelniona.
— 72 —