nasłuchiwał, to rzucał strwożone spojrzenia dokoła, nie wiedział, co począć; — bał się wszystkiego tak, że się już cofnął od okien, już zrobił kilka kroków ku lasom, ale zawiał wiatr i takiem zimnem go przejął, iż chłopak zaczął się trząść w sobie, więc się zawrócił, przeżegnał i wszedł do karczmy.
Karczma była wielka; czarny pułap wisiał nad glinianą podłogą i przyciskał pokrzywione ściany odarte z wapna, przecięte dwoma okienkami nawpół oślepłemi, zapchanemi słomą.
Nawprost okien, za grubą drewnianą kratą stał szynkwas, bokiem przyparty do wielkich beczek, na których kopciła się czerwonawo lampka naftowa. Izbę zalegał gęsty mrok, rozświetlany błyskami ognia, dogasającego na wielkim, staroświeckim kominie, przy którym rozłożyła się jakaś para dziadowska. W drugim kącie, prawie ciemnym, majaczyło kilkanaście osób, zbitych w kupę i coś tajemniczo szepczących. Przed szynkwasem stało dwóch chłopów; jeden ściskał butelkę w garści, a drugi podstawiał kieliszek, przepijali gęsto do siebie i kiwali się sennie.
Tłusta, czerwona dziewka chrapała za kratami, oparta o beczki.
Zapach wódki, pomięszany z zapachem roz-
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/83
Ta strona została uwierzytelniona.
— 79 —