Jaśkowi cieplej się zrobiło, a z jego kapoty szła para jakby z cebra z gorącą wodą.
— Niezgorzyśta zmiękli! — szepnął dziad, pociągając nosem.
— Przecie — szepnął i drgnął gwałtownie: drzwi skrzypnęły, ale to wszedł ten chudy chłop i zaczął coś półgłosem opowiadać gromadzie, kupiącej się do niego.
— Nie wiecie, kto to? — szepnął Józiek, trącając dziada w rękę?
— Tamte! a kto? Głupie, jadą do Brazylii — odrzekł, spluwając.
Jasiek już się nie odezwał, suszył się i raz po raz wodził oczami po karczmie, po ludziach, którzy, targani jakimś niepokojem, to mówili coraz głośniej, to milkli nagle i co chwila ktoś z nich wychodził z karczmy i powracał natychmiast.
Z alkierza szerzyły się coraz monotonniej głosy śpiewów, aż jakiś wychudzony pies wypełznął skądciś do ognia i zaczął warczeć na dziadów. Dostał kijem, aż zaskowyczał z bólu, położył się na środku izby i żałosnym, głodnym wzrokiem patrzył na parę unoszącą się nad garnkiem.
Jaśkowi było coraz cieplej, zjadł śledzia i resztę bułek, ale równocześnie poczuł, że jeść chce
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/86
Ta strona została uwierzytelniona.
— 82 —