karczmę, ani na okna i drzwi. Jadł tylko, nasycał się ciepłem, nasycał zwolna ten czterodniowy głód, jaki mu żarł wnętrzności, uspokajał się tą ciszą, jaka zapanowała w izbie.
Chłopi z przed szynkwasu poszli, a gromada w kącie, porozkładana na ławach i mokrej podłodze, z głowami na tobołkach, drzemała cicho. Z alkierza tylko dochodził coraz senniejszy szmer śpiewów.
A deszcz padał wciąż i przeciekał przez dach, bo w kilku miejscach kapało z pułapu i na glinianym toku, tworzyły się okrągłe, grzązkie i lśniące place błota. Czasem wiatr zatrząsł karczmą, huczał w kominie, rozrzucał ogień i wypychał dym na izbę.
— Naści i tobie, obieżyświecie — szepnęła dając resztki jadła psu, który kręcił się koło nich i żebrał oczami.
— Jak se człek w brzucho co włoży, to mu i w piekle niezgorzej — powiedział dziad, odstawiając próżny garnek.
— Bóg wam zapłać za pożywienie. — Ścisnął dziada za rękę, ale ten nie puścił mu jej zaraz, tylko obmacywał delikatnie.
— Bez pare roków niceście ręcami nie robili — mruknął.
Janek zerwał się trwożnie.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przed świtem.djvu/89
Ta strona została uwierzytelniona.
— 85 —