Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

Płyną głosy szeroką falą ku tym zorzom złocącym już pół horyzontu, rozsypują się kaskadą nad tą ziemią szeroką, brzmią nad chatami, przenikają w łany zbóż, i jakby rozpylone kołyszą się i rozsnuwają w opalowej przestrzeni, dźwięczą w echach leśnych, w kwiatach sadów, i jakby zasilone głosami przyrody, wznoszą się hymnem pełnym mocy i mówią o dobroci i potędze Pana, i rozpętane ze wszystkiego co brudne, co nędzne, co przemijające — unoszą serca rzeszy nad światy. O, potężna to pieśń, potężna pięknem, jakiego jeszcze nie odczuwałem nigdy, i dopiero na tle tych cudów wiosny, jakie są dokoła, i przez takich śpiewana, wywiera czar niesłychany.
Słońce wzeszło i rozrumienia wszystko i wyzłaca.
Idziemy prędko, ale chciałoby się gdzie położyć w bróździe, w tych żytach kłoszących się i chciałoby się tylko patrzeć w błękit, słuchać pieśni skowronkowych, szumu drzew i zatapiać się w tej mocnej pieśni, co teraz dzwoni niby hejnał radości. Piersi wdychają wiosnę, a oczy błądzą rozmarzone... Mijamy lasy, aż kipiące od świegotu ptactwa, pola jak okiem sięgnąć, przepysznie uprawne i zielone, wioski, gdzie jabłonie w różowych pąkach całe, a grusze jak śniegiem obsypane kwiatami. Masy bzów dyszą wonią i stoją niby obłoki fioletowe. Jedenaście wiorst przechodzimy bez śladu zmęczenia i bez odpoczynku.