Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/122

Ta strona została uwierzytelniona.

Siadam obok studni do gorącego barszczu na kiełbasie z kartoflami. Pomimo, że go czuć tylko trochę starym kaloszem, smakuje mi ogromnie. Zapłaciłem 16 groszy za to śniadanie. Siostra jakaś obok piła herbatę i wysupławszy ze szmatki szóstkę, bije nią w stół i targuje się do upadłego.
— Cztery grosze szklanka herbaty! Loboga, i za co to tyla pieniędzy! Troszkę wody, zdziebko cukru i cztery grosze. To we Warsiawie płaciliśwa ino po piątku, ale dobro była, bo i słodziutko i jaże czarno.
— Na odpust siostra idzie, a targuje się niby na jarmarku, — mówi sprzedająca.
— Odpust odpustem, a co zdzierstwo, to zdzierstwo. Hańdryczyta kiej żydy! — woła dobitnie, ale płaci i odchodzi.
Nadchodzi cała gromada sióstr wiejskich, przeważnie młodych i brzydkich, obsiada studnie, rozkłada tobołki, wyciąga chleby, i posilają się jedne, a inne myją się, czeszą, robią rodzaj tualety. Ta siostra woalowa, która siedzi naprzeciw mnie, czerwieni się ze złości i syczy:
— Co za chamstwo obrzydliwe, na środku rynku się rozbierają! — i pluje z obrzydzenia.
— Kiedy siostra taka pani, to czemu idzie z chamstwem? Trza było poczekać na szlachecką kompaniję, — mówi spokojnie jakaś starsza.
— Że my chłopy, to każdy wi, ale co jest siostra, to ino niektóre wiedzą, — dorzuca znowu któraś, ale już z góry i ostro.
Wynoszę się, bo mi wstyd poprostu za ten woal.