szedł. Po co jemu, bracie? Onże profesyę piękną ma, stolarzem jest, grunt jako i domek po ojcu tyż, i mnie tylko jedyną, i poszedł za morze, jak Żyd albo niecnota jaka, co tutaj już ludziom w oczy spojrzeć nie spojrzy.
— Bracie, jakie ładne, — mówi chory, pokazując rozrzucone po polach grusze, osypane kwiatem.
— Napłakała ja się, napłakała. Rok tam był i wrócił. To ja bracie z tej uciechy dur miała w głowie, sprosiła sąsiadów, zabiła prosię, co mi trochę ssać nie chciało, ale wartało jeszcze ze trzy ruble, i wyprawiła bal, że to ha! Pamiętasz Antoś?
— Pamiętam, mamo.
I znowu ten blady uśmiech miłości i anemii wykwitł na jego ustach, ale matka zmienia nagle tok rozmowy i krótko rzecze:
— Nie mówili jeszcze, Antoś, do twojego patrona.
Rozkłada książkę i głośno czyta, a chory słowo w słowo powtarza, z tą szczególną uwagą i skupieniem suchotników.
Już miałem odejść, kiedy z poza mnie wyciąga się długa, rasowa ręka i rzuca choremu na piersi gałąź okwieconą gruszy i bratków błękitnych pęk. To jedna z tych trzech zakwefionych; była tak blizko, że przez muślin woalu spostrzegłem profil cudowny i błękitny błysk źrenic.
Snadź słyszała rozmowę naszą.