ruszały korony drzew, młode paprocie i wsączały się w ziejące mrocznym chłodem głębie.
Zaledwie doszedłem na miejsce odpoczynku.
Mogielnica — to takie sobie miasteczko, jak tysiące innych.
Przez senność nieprzepartą przypominam sobie dużo domów stojących szczytami do ulic, podsienia wsparte na klocach rzezanych w kolumny. Kościół stoi za miastem na cmentarzu, tam poszli wszyscy, a ja, że już nie miałem sił, układłem się w cieniu lipy, obok stosu cegieł, przygotowanych do budowy nowego kościoła, i usnąłem snem kamiennym.
Spałem coś trzy godziny. Obudziły mnie śpiewy odchodzących braci. Zjadłem coś naprędce w jakimś szynku i znowu w drogę.
Mamy przed sobą 13 wiorst drogi do Nowego-Miasta nad Pilicą.
Okolica coraz falistsza i grunta mizerniejsze. Wsie biedne, domy nizkie i brudne, rażą brzydotą i opuszczeniem, roślinność znacznie uboższa. Zamiast topoli przy szosie, nędzne i rzadko posadzone wierzby. Lud jakiś chmurny, szczupły i szaro odziany, robi niezbyt przyjemne wrażenie. Znać na twarzach biedę. Nawet zieleń jest jakaś płowa, bo przez rzadkie żyta i owsy prześwitują piaski.
Pszenicy ani źdźbła w polach.