Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/151

Ta strona została uwierzytelniona.

Kiedym schodził, usłyszałem z chóru zakonnego łagodnie brzmiące tony hymnu, śpiewanego przez Ojców. Poszedłem do ogrodu, i wchłaniałem nietylko piękno przyrody wiosennej, ale i ten spokój; jaki tam panował, tę ciszę, aż jakąś słodką życia odosobnionego i poświęconego jednej idei, ciszę serc, które wierzyły i w odosobnieniu od świata znalazły królestwo zapomnienia.
Siedziałem długo pod jabłoniami, co różowe płatki kładły u stóp, i wsłuchywałem się w te delikatne, konające szmery śpiewów, i odnajdywałem w sobie jakieś pragnienie bardzo dawne i bardzo silne — samotności i odpocznienia. Pomyślałem wtedy, że taki klasztor byłby ukojeniem i szczęśliwością dla wielu dusz chorych i znużonych, byłby przystanią cichą dla wykolejonych i połamanych kołem losu.
W zakrystyi spostrzegłem dwie opętane; przyszły do spowiedzi, były przytomne i klęczały zatopione w modlitwie. Ujrzałem tylko sine, opuchłe twarze i wyraz okropnego zgnębienia w zalanych łzami oczach.
Nie widziałem już ich potem więcej.
Nowe-Miasto jest przedewszystkiem niechlujnem i obszarpanem miasteczkiem. Zakład lecznicy wcale mnie nie olśnił. Młody park rzadki, a drzewa sadzone na zboczu wzgórza — mizerne, o wyglądzie jak gdyby im właśnie było potrzeba hydropatyi. Budowle ciężkie i bez śladu jakiegobądź piękna w liniach. Długa werenda, przeznaczona na koncerty, albo widowiska, a służąca zwykle do spacerów w dni