nie było czem, i panie musiały wziąć się do mycia kubków, wiszących we dwa rzędy na ścianie, ale straszliwie brudnych. Wreszcie pokazuje się, że tego mleka jest zaledwie kwarta, a i chleba brak. Mleka nie chce chłop za nic przynieść więcej; chleba przyniósł bochen, ale nowa scena: niema czem odważyć, napróżno mu chcę zapłacić choćby za wszystko, byle ukrajał kawałek. Posłał jakiegoś chłopaka na wieś pożyczyć wagi i mówi spokojnie:
— Ukrzywdzić, ani być ukrzywdzony nie chcę — i bochenek trzyma w garści.
Czekamy radzi nieradzi, choć widzimy, że kompania odchodzi.
Po jakiem takiem pożywieniu pytam się:
— Ile drogi do kościoła najbliższego? — bośmy do wszystkich spotykanych po drodze, albo leżących w promieniu jakiej wiorsty lub dwóch, wstępowali uroczyście.
— Bandzie wiorsta z czemś...
Jakeśmy zaczęli iść tę wiorstę „z czemś“, to były dobre cztery piaskami.
Wstąpiliśmy do tego kościółka drewnianego i niezmiernie typowo-chłopskiego, i po jakimś półgodzinnym odpoczynku, ruszamy do Konic.
Mamy podobno wiorst sześć i „ocho!“ Piaski podług przysłowia: „Opoczyńskie kraje, korzec kopę, kopa korzec daje“. Stwierdzam to na każdym zagonie lichych zbóż, a pomimo to wsie znaczą się gęsto długiemi liniami sadów wiśniowych.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/172
Ta strona została uwierzytelniona.