Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/182

Ta strona została uwierzytelniona.
Przedbórz.

Bardzo stare, bardzo niechlujne i bardzo żydowskie miasto. Rozłożyło się na stokach kamienistego wzgórza, zbiegającego do Pilicy — i siedzi, jak przekupka obdarta i brudna. Główny rynek ma bardzo stare, piętrowe domy, ale nic charakterystycznego, chyba trochę arkadowych podziemi i szereg domów, których piętro niezamieszkałe, rozwala się zwolna.
Na placu, przed starożytnym, zielonym od mchów kościołem, tłok okropny, bo prócz naszej jest jeszcze siedm kompanii.
Dalej, jak do kruchty kościelnej nie miałem sił się dotłoczyć, ledwiem żył. Tę wczorajszą blizko ośmiomilową drogę, czułem dopiero teraz.
Szukam następnie jakiej restauracyi — niema; znajduję tylko szynk z wymalowanymi na szyldzie szlachcicami i zaproszeniem: — „Wstąp bracie!“
Wstąpiłem.
Iście średniowieczna nora. Ściany całe okryte scenami pohulanek i zabawy, malunki owe jaskrawe ale jest szczerość w oddawaniu nastrojów pijackich.
Na jednej ze ścian siedzi dwóch z waszecia, a pomiędzy nimi wiersz: „Dzień dobry kolego. Każ dać Co Dobrego. Każ Dać, ale Zapłać. Bo kredyt Umarł. Bórg nie Żyje“, i. t. p. i cała ta starannie malowana ścienna poezya, aż się pstrzy od wielkich liter i znaków pisarskich.