Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/189

Ta strona została uwierzytelniona.

Kogoż tu można olśnić i czem... wobec hypnozy, jaką wywiera cel podróży? Będę chory, to mnie wsadzą na wóz i powiozą. Będę biedny, to bez tańczącej filantropii nakarmią mnie, zbiorą wytartych groszaków i dadzą — i prosto to zrobią, i szczerze. Umrę, to mi na jakim przydrożnym cmentarzu, gdzie tyle brzóz zielonych, tyle świegotu ptactwa, usypią mogiłę, pokryją darnią, wsadzą wierzbę płaczącą i — pójdą, — a o każdej wiośnie, gdy tędy przechodzić będą, rzucą gałąź tarniny lub pęk sasanek leśnych, i będę sobie spał cicho i marzył słodko do nieskończoności, a żył w ich sercach i pamięci dłużej niż tam — na targowicy świata.
I zapominam chwilami kto jestem, i wydaje mi się, że zawsze tak żyłem i zawsze żyć będę.
Czyż szczęście nie jest spokojem?.. nie kontemplacyą, nie mgłą srebrzystą, w której się zwolna człowiek pogrąża i zapomina o wszystkiem, i pozwala się obojętnie nieść falom losu, gdzie się im podoba?...
Łapię się na sentymentalizmie i mówię już trzeźwo.
Basta.




Cielętniki.

Maleńka wioska z kościołem. Odpoczynek. Chleb i mleko wróciły trochę sił, herbatą na plebanii — animuszu.