nie doł się, za ożóg chycił i w łeb matkę. Rozwściekliła się barzej, jak nie trzośnie go bez pysk, a chłopak ino fajt. Kobite już całkiem rozebrała gorzałka, że się siadła i lamentuje, i wyrzeka: „A bodajsta pozdychały, a bodajsta skaminiały — kiejsta takie!...“ Ino to rzekła, aż widzi, co dzieci, co się do siebie tuliły i chlipały z bolenia — czernieją jakoś i siedzą, kiej zdrętwiałe, ślipki stanęły im kołem, a łzy kiej te perły toczą się po pólikach. Kobite strach otrzeźwił, skoczyła do nich, a dzieci już zimne kiej kamienie, a ino tymi ozwartymi oczyma łzy się leją i leją. Narobiła lamentu, zeszli się ludzie, przyszedł i ksiądz, przywieźli potem znającego, co umiał odżegnywać i nic. Dzieci skaminiały. Nie pogrzeźli ich, bo jak tu grześć w zimi kaminie, co cięgiem płaczą?... Postawili pod kościołem. Matka aż się pruła z żałości, nie jadła, nie spała, ino siedziała dniami i nocami, a czekała, rychło się te kochane odmienią. Przeszły lata — nic. Co się wymodliła, co wypłakała, co mszy kupiła na te intencye!... Prosiła już Pana Boga o śmierć, ale śmierć nie przychodziła. Poszła jednego razu na ręcach i kolanach do Częstochowy i tak prosiła, że Matka Boska ulitowała się i przemieniła ją na brzózkę, co zaraz wyrosła w tym dołku, przemiękłym od płakania dziecińskiego, żeby mogła przy nich być cięgiem i choć gałązkami słonić od słońca i plusku, a potym łzy się przestały lać i brzózka uschła. Pan Jezus wine przekleństwa darował i wzion ją do swoi chwały razem z dzieciami...