Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/230

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak na urzędnika — raport pod pieskiem; a jak na literata, nowela i owszem podła! — palnął prosto z mostu i rozwiódł się szeroko o literaturze. Słuchałem z pokorą i nabożeństwem, a wreszcie ośmieliłem się postawić kawę. Odsunął wzgardliwie, wolał czystą; duży kieliszek i z gorzkiemi kroplami. Powtórzył parę razy, zaczął mi mówić ty i raz po raz brał moje papierosy. Skończyło się na tem, że przeczytałem mu cykl sonetów i prosiłem o szczere zdanie.
— Arcydzieło — mruknął, a ja spłonąłem, jak dziewica przy pierwszych wyznaniach. — Na laurce kolega przepisz, różową wstążką obwiąż i zanieś cioci Kizi na imieniny! Owszem, w sam raz! — Gruchnął śmiechem i wyszedł.
Zapłaciłem sześć dużych z kroplami i niby pies skopany powlokłem się do domu! I nie dość mu było tego, jeszcze potem rozpowiadał, jako czytałem mu cudze wiersze, przedstawiając je za swoje. Dawał na to słowo honoru. Tego już mi było za wiele, sprałem go przy bardzo wielu świadkach i do odwołania łgarstwa przymusiłem. Zrobiła się z tego powodu sroga awantura! Przy tej sposobności poznałem bliżej jednego z wyższych urzędników naszego dystansu, p. W., człowieka istotnie dobrego i wykształconego. Zajął się mną życzliwie i mojem pragnieniem przeniesienia się z linii do biura.
— Wprawdzie naczelnik jest do pana uprzedzony, ale możnaby spróbować przez jego przyjaciółkę — powiedział. — Ale jak do niej trafić?