— Z pół godziny posiedzę — usprawiedliwiał się teraz przed sobą. — Może już tam nigdy nie pójdę... nigdy... — szepnął smutnie.
Dziwna żałość ścisnęła mu serce.
— Żeby ją tylko jeszcze zastać! — myślał, biegnąc z Bednarskiej ku Zygmuntowi, ale co raz obejrzał się trwożnie, przeleciał kilkanaście kroków i po raz drugi się obejrzał, wreszcie przystanął pod Bernardynami i długo, badawczo patrzał na dom, gdzie mieszkał tamten... skazany.
Dom stał po drugiej stronie Krakowskiego, ogromny, pyszny, jak bogacz, połyskujący szeregiem wielkich wystaw. Nie mógł oderwać oczu od okien drugiego piętra, bo mu się zdawało, że z za firanek wyziera ta twarz nienawidzona.
— Pod włos i z całej siły! — mruknął, czyniąc ten ruch bezwiednie.
Stał długo. Miasto kipiało niedzielną wrzawą, trotuary były pełne, dorożki pędziły, jak oszalałe, dzwonki tramwajów nieustannie brzęczały, a w powietrzu huczał szum pomieszanych odgłosów. Zmierzch już się taił po bramach i przysłaniał domy w niebieskawe woale, gdzieniegdzie wybłyskiwały wystawy sklepów.
Oderwał się wreszcie i prawie pędem poleciał na Świętojańską.
Mieszkały na wprost Katedry, w wąziutkim domu, strzelającym pod niebo. Przyjęli go, jak zawsze: panny życzliwie, a matka dosyć kwaśno. Józia sztafirowała się przed lusterkiem.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/32
Ta strona została uwierzytelniona.