Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.

głucho, jakby łopotem skrzydeł, z pustek i pól oniemiałych wiał smutek śmierci, z niewidzialnych już siedzib wytryskiwały żółte światła, niby korowód zapalanych gromnic, rozsypywał się już wszelki kształt, a wynosiły się z mroków potworne, nieodgadnione majaki.
A Jędruś szedł coraz ciężej i jakby padał w bezkresy, niby drzewo wyrwane przez huragan, ale gdy kondukt przystanął przed cmentarzem, ukrył się bezwiednie za jakiemś drzewem i patrzył, zapominając o wszystkiem...
Trumnę ponieśli na ramionach, orszak się zwarł i ruszył długą, mroczną aleją, za smolnemi pochodniami, co jak krzaki ogniste wybłysły, miotając się z wichurą, ponury śpiew zahuczał i wraz też wybuchały płacze i krzyki. Dzwony zabiły jękliwym, poszarpanym hymnem, że cały cmentarz jakby się rozszlochał i łkaniem napełnił powietrze...
Zrobiło mu się strasznie, dziki spazm bólu zatargał sercem i palące łzy pociekły z oczów, dziwne łzy nieopowiedzianego żalu i tęsknoty.
Wlókł się za wszystkimi.
Mętny, jesienny wieczór obtulał ziemię w wyszarzane, przegniłe łachmany, piaszczyste wydmy żółciły się jak czaszki, drzewa trwożnie szumiały, a jakieś białe brzózki trzęsły się tak rozpacznie, jakby wstrząsane płaczem, jakby lada chwila miały rzypaść na mogiły, krzyże mu zastępowały drogę czerniejąc złowrogo rozpiętemi ramionami, mogiły wyrastały przed nim niezliczonym szeregiem, jakieś