Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.

rał się przez szyby i przesmutnem tchnieniem rozbrzmiewał w ciszy.
Jędruś zapomniał już o strachu, jakby nawet zapomniał o wszystkiem, nasłuchiwał tylko z niezmierną uwagą jakiegoś głosu, jakiegoś nakazującego głosu i stanął zapatrzony bezmyślnie w mętną, rozpierzchłą źrenicę nocy.
Zapomniał już nawet o sobie i chwiejąc się jakby na krawędzi niewiadomego, pochylał się zwolna w jakieś głębie obłędne, zasuwał się w jakiś mrok nieprzejrzany.
Naraz porwał się gwałtownie i wyszedł na ulicę.
Zegar jakiś wybijał gdzieś północ głuchym, dręczącym głosem. Wilgotne, zimne mgły nakrywały domy obmokłe, miasto już spało, tylko jeszcze gdzieniegdzie, zawieszone w powietrzu, świeciły jakieś okna zgubione, niby zasypiające oczy.
Pochylił się nieco, gdyż drobny, przykry deszcz zacinał mu w twarz, i bezwiednie, automatycznie poszedł do swojej fabryki. Ale stanąwszy przed bramą zamkniętą, nie mógł sobie przypomnieć, gdzie jest i poco?
I napróżno usiłował coś zrozumieć, tylko jakieś rozpierzchłe mgły przypomnień i słabe majaki zarysów przepływały mu przez mózg, ale tak spienioną i wrzącą falą, że nim je zdołał pojąć, ginęły niepochwytne, rozsypywały się w nikły, nieujęty pył. Poczuł się jakby w pustym, odrętwiałym śnie, i jak we śnie wlókł się ulicami, nic nie myśląc już o niczem i nie wiedząc...