Noc szła wolno, ociężałym krokiem szarugi nieskończonej.
Jędruś budził się czasami, coś nasłuchiwał i znowu zapadał w niepamięć martwą, jak gałąź poruszona na chwilę.
Przegniły, zielonawy świt już się zaczął przesączać z ciemności, gdy jacyś ludzie przechodni spostrzegli go pod drzewem.
— Hej! Pan! — zakrzyczał jeden, kopiąc go w bok.
Nie dosłyszał, podnieśli go na nogi, ale zatoczył się i runął w błoto jak kłoda.
Przebudzili go wreszcie uderzeniem nóg i pięści.
— Kto ty takoj? Kto?
Twarz miał siną jakby ze zlodowaciałego błota, oczy mu pałały gorączką, i nie rozumiejąc czego chcą od niego, rozglądał się uważnie dokoła, trup stał na dawnem miejscu, nieco z boku...
— Zabiłem go! — wybełkotał nieprzytomnie. — Zabiłem! — powtarzał szeptem, uśmiechając się tępo a radośnie, jak dziecko.
Powlekli go do cyrkułu, chciał się im wyrwać, lecz nim zdążył, kułaki rozkrwawiły mu twarz i podbiły oczy, że już szedł spokojnie, oglądając się chwilami na tamtego... był za nim nieodstępnie. Ale Jędruś już zapadał w stan taki, że patrzył bez lęku, obojętnie, a w końcu zapomniał już o wszystkiem, czuł się tylko strasznie chorym i zmęczonym, a często łapał się z jękiem za głowę rozbolałą.
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Przysięga.djvu/73
Ta strona została uwierzytelniona.