odebrać i poślą je na wychowanie do monasteru, do tych suk prawosławnych...
Panno Najświętsza!
Ostaną prawosławnemi, wyrzekną się wiary, narodu swojego, zapomną, że ojca zabili, że babkę ich zabili!...
I to krew krwi moich, serdeczne wnętrzności moje!...
I ja sama mam je tam odprowadzić, sama zawieźć na zgubę te duszyczki niewinne...
Ja, matka, dzieci swoje rodzone!!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Ratunku nie było żadnego!
Poleciałam na wieś, do starszych, u nóg się włóczyłam, jak ten pies skamlałam o zlitowanie i ratunek!...
Każden się bojał, bo jakże, niezagojone jeszcze mieli plecy po nahajach kozackich...
Tyle, co płakali nademną i wzywali miłosierdzia Pańskiego. A ja byłam sama i dzieci mieli nam wziąć!...
O Matko Bolesna!
Przyleciałam do domu ledwie żywa, dzieci spały przy sobie na ojcowskiem łóżku, ino je ta lampka z przed Częstochowskiej oświecała; spały se robaki kochane, jeszcze widzę te bielusie głowiny na poduszkach, jeszcze słyszę dychanie równiuśkie ptaszków moich serdecznych...
Nie budziłam, niech se tam śpią!...
To mówię, że aż rozum mi się mięszał i tak we mnie dygotało wszystko, że ani wstać, ani usie-