Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/10

Ta strona została przepisana.

się kupy gruzów, porośniętych tarniną, lśniły bajora i kałuże, a tu i owdzie śmigało w górę jakieś drzewko w niepohamowanym roście. Po ścianach, przeżartych wilgocią, błąkały się resztki malowideł, tkwiły spękane muszle, drążone w marmurach, i żałosne strzępy stiukowych pilastrów. Nikomu to jednak nie psuło humorów, a zwłaszcza sierżantowi z regimentu generała Wodzickiego, Derysarzowi, który trzymał komendę nad zbierającymi się oddziałami. Stał w głównych drzwiach prowadzących na dziedziniec i szerokich, niby wierzeje stodoły, kopcił lulkę a podkpiwając ze wszystkich, raz po raz krzyczał ogromnym głosem:
— Kto idzie? Meldować się tam, trąby jedne! Krzekorzą, jak zmokłe kokosze!
— Pierwszy pluton drugiej kompanii ze Skotnik! pokornie melduję.
— Toczą się juchy, niby antały. Wchodzić na pokoje! — Zaśmiał się, dając im przejść.
Jakoż wchodzili tęgim krokiem, zwartemi trójkami, prężąc pokurczone postacie, ale tak przemiękli, zabłoceni, w przeróżne łachy poprzybierani, że raczej dziadów i włóczęgów, niźli żołnierzów podobieństwo trzymający. Za niemi ciągnęło parę żołnierek, objuczonych dziećmi, tobołami i najróżniejszym sprzętem.
— Trzeci pluton pierwszej kompanii z Sidziny! — Meldował ktoś z głębi dziedzińca.
— Wchodzić! A obijać buciory z błota, bo mi na nic zapaskudzicie pawimentu — śmiał się rubasznie. — Ho! ho, pyski się im świecą, jak rądle, i kałduny sobie pozapuszczali! Mikołajczyk, a gdzie zostały wozy?