Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/107

Ta strona została przepisana.

łości a wesela, panowało niepodzielnie wśród kosynierów. Komu tam powstały w sercu frasunki? Komu tam straszne były trudy, znoje i rany? Komu tam co ważyła nawet śmierć sama?
Hej! Niech jeno trąbki zagrają, niech jeno bębny zawarczą i Naczelnik powiedzie! Runą jak burza i wszystek świat wraży na kosach rozniesą!
Rozpalone imaginacye dawały cudne farby obrazom bojów, tryumfów i przewag.
Jakoby tęcze snuły się te baśniowe rojenia przez wszystkie dusze i polśniewały we wszystkich spojrzeniach. A podsycał je niestrudzenie Jacek Bujak. Tyczkowaty, zawsze spocony, nieśmiały a zapalczywy, uwijał się między kupami, ognistemi słowy zagrzewając ducha. Do pomocy miał paru krakowskich akademików z bandoletami na ramionach i z oficyerskiemi feldcechami przy szablach. Owszem, słuchali go z uważaniem, choć śmieszył swoją postacią i płaczliwym głosem, że ten i ów z cicha przekpiwał lub czynił złośliwe a trafne uwagi. Bowiem duszą obozu był kto drugi, za którym chodziły rozmiłowane wszystkie oczy. Był nim Bartosz z Rzędowic, kniazia Szujskiego, bywszy poddany! Chłop w sile lat, krzepki jak dąb, w barach rozrosły, średniak wzrostem, gibki w pasie, chyży i rączy niby jelonek. Twarz miał suchą i przystojną, oczy niebieskie, nos prosty, wąsy krótko przycięte, żeby wilcze, rozum niepowszedni, a serce lwie. Rzucił grunt, żonę i dzieci, pana i prawie pierwszy stanął pod insurekcyjnymi sztandarami. Ślaski przeznawszy go w lot, niemałą z niego miał wyrękę i pomoc przy werbunkach. Roztropny bo-