jak rozciągnięta kolumna, niby wstęga barwista, połyskująca ostrzami grotów, pawimi czubami, białością sukman, przewijała się wśród nizkich chałup, poletek, sadów i zarośli, opłyniętych jeszcze modrawą przysłoną mgieł porannych.
Ostatni właśnie pluton był przemaszerował i ostatnie furażowe wozy się przetoczyły, że nawet kapelę słychać było coraz ciszej, gdy pokazało się słońce. Wyniosło się nad światem ogromne i czerwone, niby oko Pańskiego majestatu. Wtedy na ganku poprzyklękali, a sama dziedziczka zaintonowała pobożnie:
Kiedy ranne wstają zorze,
Tobie ziemia, Tobie morze,
Tobie śpiewa żywioł wszelki:
Bądź pochwalon, Boże wielki!
Wiatr był się poruszył od wschodniej strony i poniósł dufnością przejęte głosy za wojskiem, że ten i ów odwracał oczy na biały, wyniosły dwór, na wieś przywartą do wzgórza, na pola rodzone, ten i ów westchnął żałośnie, a niejeden cicho zapłakał.
— Krok podwójny! Broń dowoli! Marsz! — śmignęła niby biczem twarda komenda!
I szli już karnie, ostro i w powinnym ordynku. Spływali ze wzgórz niby rzeka, burząca się w ciasnych brzegach, spieniona, rozmigotana w słońcu, kręta i niczem niepowstrzymana w swoim biegu. Któryś na przedzie, by ulżyć nabranemu sercu, zaśpiewał drygliwego krakowiaka; trąbki jęły z cicha przywtórzać, niekiedy warknęły hulaszczo bębny, a czasem piszczałka dodała