wigoru, że szeregi rozśpiewały się ze wszystkiego serca i ochoty. Zdawało się, jakoby żórawiane klucze, nizko przeciągające nad ziemiami, zaśpiewały radosną pieśń powitań. W porankowem cichem i chłodnem powietrzu, pod niebem, polśniewającem najcudniejszemi bławatami, wśród ciemnych, osędzielizną okrytych borów i pogarbionych pól jeszcze przymglonych i niegdzie po wyżach grających tęczowemi farbami szronów, w słodkich promieniach słońca, te pieśnie zdawały się stawać żywym głosem tryumfującej wiosny. Tryskały w niebo jak młode pędy, pijane mocą, radością i weselem. I ledwie zcichała jedna piosenka, już druga biła w niebo, już trzecia świergotała nad polami niby skowronkowie, już dalsze dzwoniły nieustannie.
Śpiewali radośnie i smutnie, żartobliwie i zgoła nabożnie, weselnie i na żałobną, posępną nutę. I z tym śpiewem rozgłośnym, bujnym i serdecznym, maszerowali niepowstrzymanie wskróś pól niezmierzonych, jeszcze szarych, a jeno tu i owdzie zielonemi płachtami ozimin przytrząśniętych, wskróś lasów mrocznych i chłodem dyszących. Parli się drożynami podobnemi do rzek błotnistych, gęsto nasadzonych kamieniami; przez wąskie i głębokie jary, gdzie zimno tchnęło ze skalnych zboczy, a pod nogami chrupały poczerniałe śniegi; niby węże pełzali przez nagie wzgórza, zasiane złomami białych skał; przechodzili wsie, zapadłe w sady i przywarte do ziemi, nędzne, obdarte, a cudne w przepychach wiosny i słońca.
Mijali kościoły, krzyżami znaczące daleką, nieskończoną drogę. Mijali białe pańskie dwory, wynoszące się
Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/117
Ta strona została przepisana.