Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/119

Ta strona została przepisana.

gne, niby świeżo wykłute pisklęta, rodziły się w słonecznej pieszczocie! Pierwsze motyle leciały, jak biały okwiat wiśni. Niekiedy bocian przepływał nizko nad szeregami, okrywając żołnierzów cieniem. Gdzieś niebami, znaczące się jeno przeciągłym krzykiem, niesły się ciągi dzikich gęsi. Bydło ryczało po oborach! Jaskółki śmigały rozświergotanemi kulami. Dzieci wraz z pieskami szalały po drogach. Dzwony biły z niedojrzanych kościołów. Czasami stada kruków przeciągały na północną stronę, że długo dawały się słyszeć złowróżbne krakania. Niekiedy wiatr stoczył się z szumem ze wzgórz, załomotał chorągwiami, zadzwonił na ostrzach, stargał pawie pióra i pognał z chichotem na bory i lasy.
A kiedy słońce podniesło się wyżej i spłynęły szrony i grudy, zamrowiło się po polach; ludzie wychodzili na robotę, wyjeżdżały wozy, ciągnęły brony, pędzono stada lękliwych owiec na zrudziałe zbocza wzgórz, pługi, zaprzężone w czerwone woły, odwalały czarne, lśniące skiby, a już miejscami, na świeżych i nieco przeschniętych rolach, dojrzał chłopów, jak przepasani w szare płachty, posiewali ziarna półkolistym akuratnie wymierzonym ruchem; ale na widok maszerujących wojsk, na pogłos śpiewek i turkotów trąbek, na migotanie kos porzucali pracę i kto jeno żyw, leciał przyglądać się zblizka żołnierzom.
— To nasi! Chłopy! Jezu miłosierny! Chłopy idą na wojnę! — wrzały zdumione krzyki.
Stawali w osłupieniu! Kobiety wybuchały płaczem, szlochały dziewki, poznawano bowiem niejednego ze swoich w szeregach.