Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/130

Ta strona została przepisana.

tych z góry derą rozpiętą na szablach wetkniętych w ziemię, oświetlało nieco jakieś młodzieńcze twarze. Była to młódź szlachecka, same gołowąsy, która pouciekawszy ze szkół i domów, przystała do insurekcyi. Formowali jakby przyboczną gwardyę Naczelnika. Któryś z nich, dojrzawszy stojącego oficyera, zaprosił go do kompanii. Zaręba się wymówił i poszedł zlustrować swoich kosynierów. Prawie wszyscy spali, nie bacząc na deszcz i przejmujące zimno, czuwały jeno warty postawione przy wozach i znakach, oraz Bujak. Znalazł go pod oficyerskim namiotem, na barłogu, latarnia stała na ziemi, czytał przy niej jakąś książkę. Chciał się zrywać na nogi, lecz Zaręba nie dopuścił i przysiadłszy na słomie, spytał żartobliwie.
— Regulamin służby czy Xenofont?
— »Prawa człowieka«. Ewangelia wszystkich ludów i wszystkich czasów!
— I, nie osłoni od kuli ni pchnięcia bagnetów! — rzekł lekceważąco.
— A jednak ta broń skuteczniej zwalcza tyranów, niźli harmaty i armie! — zawołał górnie po swojemu i powstał gotowy do zaciekłych dyskursów.
— Kto ma zginąć, ten zginie, choćby miał na sercu samego Jana Jakóba!
— Padnie za ludzkość i szczęście przyszłych pokoleń. Zginie bohatersko, a z krwie jego wstaną mściciele — wybuchnął, obcierając spoconą twarz i ręce, gotowy już do najzacieklejszych sporów i dowodzeń, rozanimowany i wyzywający.