Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/131

Ta strona została przepisana.

— Waćpan naszpikowany wzniosłemi maksymami, niby zając słoniną — zauważył nie bez irytacyi i poszedł do karczmy ogrzać się nieco i pożywić. Karczma murowana, z ogromnym, łamanym dachem, wspartym na potężnych słupach, stała akuratnie naprzeciw kościoła. Pod ścianami i w sieni wielkiej, jak stodoła, leżeli pokotem żołnierze i połyskiwały stogi karabinów. Zaś w izbic czarnej, obszernej i przetłoczonej niezmiernemi belkami, buzował się tęgi ogień na trzonie komina przysłoniętego nizkim okapem i wrzało niby w ulu. Spora kompania oficyerów zabawiała się kielichami, wielu drzemało po ciemnych kątach, a byli, którzy rozciągnięci na kupach siana, chrapali, aż się rozlegało. Z alkierza dochodziły brzęki szklenic i pijackie wrzaski. Grano tam w karty i pito. Snać im przewodził Biegański, gdyż najczęściej dawał się słyszeć jego zapalczywy głos.
Zaręba, zasiadłszy przed ogniem, zapalił lulkę i puścił wodze jakimś dziwnie smutnym rozmyślaniom. Czuł się znużony, wyzbyty ze sił i wielce niespokojny. Jakby na coś czekał i czegoś się obawiał. Naraz podniósł zdziwione oczy: stał przed nim jakiś młody, smukły chłopak i dziwnie znajomym głosem mówił:
— Nie poznaje mnie Waszmość? Jestem Stach Górski!
— Stach! Śmiercibym się spodziewał prędzej, niźli ciebie. Jakże się masz? No, siadaj, mów! Co cię tutaj zagnało? — pytał, głęboko poruszony niespodzianką.
Chłopak przysiadł się i wyznawał, jako uciekł ze Sieniawy, z dworu księcia generała ziem podolskich