Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/133

Ta strona została przepisana.

— Ojczyźnie! Ręczę, jako twoja matka dumna będzie z takiego postąpienia.
— Żal mi ojca: tyle sobie na mnie zakładał nadziei! Zali mogłem służyć wrogom? A jakby mi kazali podnieść oręż przeciwko ojczyźnie? Strach mi nawet pomyśleć — pobladł, łzy mu zaświeciły w oczach i groza podnosiła włosy — sam powiedz, com był powinien?
— To, coś uczynił. Uwielbiam taką determinacyę. Postąpiłeś, jak prawy Polak.
— Uciekliśmy ze Sieniawy we czterech: ja, Cieński, Bobrowski i Toczyłowski; gnaliśmy lasami, żeby zmylić pogonie, Klotze napewno mnie wyszlakuje.
— Tutaj jesteś przezpieczny, nie obawiaj się niczego. Pod kim służysz?
— Pod samym Naczelnikiem. Jest nas wolonterów przy jego boku ze stu. Jeździmy na podjazdy. Już nawet zażywałem utarczki z kozakami — pochwalił się radośnie.
Zaręba jął go w tej materyi obszerniej indagować, kiedy wpadł Bartosz.
— Pokornie melduję — zaszeptał strwożony — jakiś dziedzic przyjechał ze starościńskiemi sługami i chce siłą odbierać swoich zbiegłych parobków.
— Co? śmiał aż tutaj, do obozu? Chodź, Stachu, zobaczysz rzecz niepowszednią. Bartosz, cobądź się zdarzy, pamiętaj ani pary z gęby! Sekret, jak na spowiedzi!
Kiedy dochodzili biwaku kosynierów, Bartosz zaszeptał niespokojnie.
— Czy pan komendant wyda tych chłopów? — strach zadygotał w jego głosie.