Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/150

Ta strona została przepisana.

na kamieniach kopyta szwadronów. Świeciło blade słońce, skowronki śpiewały nad głowami wszystką radością, niebo rozpinało się seledynową oponą i tchnienia wiosennej aury przejmowały lubością. A dokoła roztaczał się kraj cudny, wysoki, dziwnie pofałdowany, pełen niespodzianych rozpadlin, długich grzbietów, wązkich dolin, bełkocących wezbranymi potokami, głębokich, mrocznych wąwozów, rodzajnych pól, wiosek, rozłożonych u stóp wzgórz, dzikich pustek, zielonych łąk, czarnych lasów, stawów podobnych do modrych oczów, pogubionych w nizinach, i szarych skał, występujących z ziemi, niby pięście gniewnie grożące. Kraj cudny, ale mało sposobny do obrotów większemi masami wojsk i niebezpieczny, gdyż na każdym kroku zjawiały się przeszkody, tamujące poruszenia i mogły czyhać zasadzki. Armia z tej przyczyny posuwała się zwolna i z niezmierną ostrożnością, prawie z palcami na kurkach karabinów. Konne i piesze patrole nieustannie brodziły dokoła z uwagą, przetrząsając najbliższą okolicę, zaś na dłuższych odpoczynkach wojsko przybierało postać wyczekującego napadu wroga. Nie wypuszczano z garści karabinów.
— Jaka nakazana dyrekcya? — zagadał Kaczanowski Zaręby.
— Oczywiście na Skalbmierz; gdzie dalej pomaszerujemy, ani sobie imaginuję.
— A ja wiem jedno: że od Warszawy nadciąga Tormasow, od Wschodu czai się tu gdzieś Denisow, od Lublina pospiesza Rachmanow; i Łykoszyn także musi być niedaleko, że idziemy jakoby w nastawiony sak,