Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/154

Ta strona została przepisana.

Trzeba czekać! — szepnął i pognał do taborów, pozostawionych dalej.
Zaległo uroczyste milczenie, jakoby w czas nabożeństwa, wojska stały z przytajonym tchem, zasłuchane w odgłosy potyczki, która zdawała się przetaczać ze strony na stronę; wieś i sady zasłaniały walczących, lecz już słyszeć się dawały coraz bliższe wrzawy, tętenty i gorączkowe, prędko następujące salwy. Wkrótce zaś na polach z prawej strony Imbramowic pokazały się konie bez jeźdźców, zbiesione, całe w pianie i pędzące na oślep. Potem kilkunastu kozaków, leżących na końskich karkach, rwało ze wszystkich sił, próbując się przemknąć pomiędzy wzgórzami a kawaleryą, stojącą na swoich stanowiskach. Szwadrony ani raczyły spojrzeć na tę czerń uciekającą w popłochu, natomiast tyralyerzy, przyczajeni w zaroślach, przywitali ich z boku rzęsistym i celnym ogniem; kilku spadło na ziemię, a reszta, snać oprzytomniona strzałami i widokiem wojsk, zawróciła w miejscu z niesłychaną sprawnością i akuratnie pod nastawione lance nadbiegających dragonów Zbrowskiego.
Na oczach wszystkiej armii zawiązała się krótka, rozpaczliwa walka. Kozacy zwartą kupą i rozpuściwszy konie, uderzyli pikami. Dragoni gruchnęli z pistoletów. Wstęga ognia i dymów przeleciała. Zamigotało kilkadziesiąt szabel, siekąc bez pardonu. Splątany wir ludzi i koni okręcał się do koła, jak kiedy wicher pochwyci kupę zwiędłych liści, zakotłuje nimi, zatarga, rozmiecie a kręci bezustannie, niby wrzecionem. Niesposób było rozeznać ludzi w tej zawierusze, zaledwie dojrzał osza-