Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/155

Ta strona została przepisana.

lałe skręty koni i migotania szabel. Czasem złowrogo zgrzytnęły żelaza, koń wypadał z odmętu, raz po raz buchał chrapliwy, nieludzki krzyk, i raz po raz jakiś człowiek spadał pod kopyta. Wszystko odprawiało się tak błyskawicznie, że nim się dobrze przyjrzano, kozaków już nie stało; dragoni roznieśli ich na szablach, porąbali, zatratowali i na głos trąbki, nie chowając okrwawionych szabel, ruszyli z powrotem.
Chłopstwo rzuciło się łapać konie, obdzierać zabitych i zbierać rozrzuconą broń.
Wojska snuły najszczęśliwsze horoskopy z tej zwycięskiej potyczki, ale wciąż czuwały z bronią u nogi, gotowe na każdą okoliczność. Oficyerowie stali na swoich miejscach, dobosze czekali z podniesionemi pałkami, trębacze z trąbkami w rękach. Zapalone lonty dymiły cienkiemi pasmami, amunicyjne jaszcze były otwarte, paszcze armat narychtowane, kanonierzy na swoich miejscach, cugi z przódkarami również.
Czas dłużył się wszystkim niezmiernie; głód już skręcał kiszki, drętwiały nogi, ciężyła broń, niejednego morzył sen, lecz co pewien czas wstrząsał z nieruchomiałymi szeregami krótki, twardy głos komendy:
— Baczność! Stać! Baczność!
Tak przechodziła godzina za godziną. I tak przeszła reszta dnia. Słońce skryło się za wyniosłemi, lesistemi wzgórzami, cień padł na niziny i chłód wstawał z przemiękłej ziemi. Zmierzch sypał na świat szarym tumanem zimnych oparów.
W pierwszej z brzega chałupie Imbramowic odbywała się narada, badano rannych jeńców i wyczeki-