Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/160

Ta strona została przepisana.

— Melduję pokornie: dla wojska! Dla Polski! — odpowiadał prosto Bartosz.
— Żeby ordynaryjne chamstwo miało tyle czucia dla ojczyzny! Świat się przewraca do góry nogami — myślał pułkownik, nie mogąc tego wymiarkować. Schronił się pod namiotem, rozbitym zdala od gwaru, nasłuchując szemrzących borów, zali nie wydadzą jakichś zdradnych nieprzyjacielskich zamysłów. Ślaski z kapitanem Kasparim zawieruszyli się gdzieś z chłopami, więc sam był przymuszony czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich, niby żóraw. Co pewien czas lustrował straże i przez Bartosza, warującego przy nim nieodstępnie, utrzymywał czucie z Kaczanowskim. A czas mu się przytem dziwnie przedłużał i ze wzmożonym niepokojem wyczekiwał świtania. Jeszcze do niego było daleko, zaledwie dziesiątą wydzwonił mu do ucha pektoralik. Noc też stawała się coraz ciemniejsza i od zachodu podnosił się wiatr, staczał się niekiedy ze wzgórz i ze świstem roznosił głownie ognisk.
Tymczasem główna armia, zaraz skoro się ściemniało, wziąwszy się z miejsca na lewo, ruszyła między wsie Przemęczany a Radziemice, drogą wielce błotnistą i stopniowo wznoszącą się pod górę. Wojska opuszczały swoje pozycye w największej cichości, oddział za oddziałem i nieznacznie wsiąkały w gęstniejącą noc. Zapadała taka nieprzenikniona ciemność, że na krok nic nie rozpoznał i każdą kompanię czy szwadron musiał prowadzić wytyczny w asyście chłopów, znających wszystkie okoliczne wertepy. Posuwano się też, jakby po omacku, krok za krokiem i ze ściśniętemi ko-