Strona:Władysław Stanisław Reymont - Rok 1794 - Insurekcja.djvu/164

Ta strona została przepisana.

bacza pomknął ku Janowiczkom. Nim straże zdążyły sprezentować broń, już go przysłoniły drzewa niedalekiego parowu.
Wraz też zabito werbla i wojska w jednej chwili porwały się na nogi.
Dzień czwartego kwietnia 1794, wypadający w piątek, ów nieśmiertelny, Racławicki dzień, podnosił się jasny, przejęty cichością i operlony rosami. Zorze rozkwitały na wschodniej stronie i w ich purpurowych brzaskach zaświergotały pierwsze skowronki. Powietrze dyszało wiosną. Rosa siwą wełną pokrywała ziemię i drzewa. Świat zwolna wyłaniał się z chaosu nocy, jakoby w czas stworzenia, i oczom tkliwym na powaby natury pokazował się w dzikiej, pierwotnej urodzie. Okolica jawiła się w szczególniejszej piękności: górzysta, przeorana parowami, strojna tu i owdzie w lasy i w zielone płachty ozimin, a patrząca siwemi oczami stawów i rozlewisk. Pod wzgórzami, w szarych mrokach świtań przebłyskiwał kręty Cieklec, srebrzystemi pasmami migotów. Dzwoniły jakieś niewidzialne ruczaje i poniki. Ale mało wielbiono te cuda, jakie był jasny dzień odsłaniał, bowiem oczy, przetarte z krótkiego snu, orały z niepokojem w mrokach i głuchych dalach.
Obóz, pogrążony jeszcze w cieniach, zawrzał zwyczajną krętaniną i codziennymi zabiegami. Żołnierz zajmował się jakby do wymarszu na paradę. Rozlegały się śmiechy, żarty i złośliwe uwagi; lecz spodem tej piany codziennych zabiegów krążyły wieści, szeptane do ucha, i jakieś słowa krakały o blizkości nieprzyjaciela, o jego ogromnych siłach i o nieuniknionej bitwie. Wiedziano